Dopiero wczoraj w nocy udało mi się obejrzeć finał drugiego sezonu Detektywa (True Detective). Historia dobiegła końca, więc czas na recenzję. Jak wrażenia odnoszą się do premiery sezonu możecie porównać z recenzją pierwszego odcinka tutaj. Jak seria ma się do ubóstwianej pierwszej odsłony? Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie w rozwinięciu. Zapraszam.
TAKICH TRZECH JAK NAS DWÓCH TO NIE MA NIGDZIE…
Nic Pizzolato zdawał sobie sprawę, że sukces pierwszej serii opierał się na niesamowitym klimacie i kapitalnej dwójce detektywów. Wielokrotnie podkreślałem, że Harrelson i McConaughey dali pokaz aktorstwa na najwyższym możliwym poziomie. Dwójka nowych postaci byłaby ciągle porównywana do wspomnianego duetu, dlatego tym razem detektywów mamy trzech. Colin Farrel (Ray Velcoro), Rachel McAdams (Ani Bezzerides) i Taylor Kitsch (Paul Woodrugh) to bardzo specyficzne trio. Każde z nich jest ciężko doświadczone przez życie. Ray popadł w alkoholizm i pracuje dla gangstera po tym jak zostawiła go zgwałcona przed laty żona. Ray sam wymierzył sprawiedliwość sprawcy, ale sytuacja i tak była nie do wytrzymania dla jego żony. Ani po porwaniu dawno temu nie potrafi wytrzymać w żadnym związku dłużej niż kilka tygodni. A Paul, młody weteran wojny z Iraku, dręczony wspomnieniami i własnymi słabościami (bez spoilerów!) ma problem z dostosowaniem się do egzystowania w szarej, policyjnej rzeczywistości. Trzeba przyznać, że od bohaterów bije nieszczęście. Nie ma milutkich rodzinnych obiadków, grania z dziećmi w piłkę, żadnej sielanki. Wszyscy są przybici i nie patrzą na świat przez różowe okulary. Traf chciał, że tajemnicze morderstwo łączy śledztwa nie znających się dotąd detektywów, a „góra” nakazuje im współpracować.
Jest jeszcze czwarty gracz w postaci Vince’a Voughna (Frank Semyon). Frank okazuje się z czasem jednym z głównych bohaterów, co na początku nie było takie oczywiste. Jest on lokalnym, niby byłym gangsterem, który wplątuje się całą sprawę, gdy okazuje się, że tajemniczy denat miał jego 5 mln dolarów. Z jednej strony śledzimy postępy detektywów, a z drugiej obserwujemy działania Franka. Dodatkowo Frank i Ray bardzo dobrze się znają i w pewien sposób ze sobą współpracują.
I wychodzi tutaj największy problem drugiego sezonu – zbyt zagmatwana fabuła. Jak wskazuje tytuł serial chce pokazać „prawdziwą” pracę detektywów, a nie ganienie po ulicach z odbezpieczoną spluwą. Mamy, więc kupę papierkowej roboty, przeglądania dokumentów, rachunków i innych bzdet, które średni sprawdzają się w telewizji. Kolejne karty odkrywane są powoli i gdzieś tak w czwartym odcinku zdajemy sobie sprawę, że nie wiemy wiele więcej niż na samym początku. Mnożą się za to nazwiska, mnóstwo nazwisk, do których nie potrafiłem przypisać twarzy. Przewijają się co rusz goście o innych nazwiskach i w pewnym momencie kompletnie nie wiadomo o kim w tym momencie gadają, albo kogo sprawdzają. Rok temu było bardziej przejrzyście. Ale! Patrząc z perspektywy czasu śledztwo było bardzo proste. Ciągnęło się przez kilkanaście lat, a rozwiązanie było banalne. To klimat „robił robotę”, a nie fabularne zawiłości.
Wyczekałem trzy tygodnie i ostatnie trzy epizody drugiego sezonu obejrzałem w ciągu dwóch dni. I wiecie co? Zróbcie tak samo! A najlepiej machnijcie cały sezon za jednym zamachem. Tak ze 2 odcinki dziennie. Zaręczam wam, że cała otoczka stanie się dużo bardziej zrozumiała. Zaczniecie kojarzyć nazwiska, dostrzegać szczegóły i powiązania pomiędzy postaciami, czyli wszystko czego brakowało mi oglądając pierwszą część sezonu tydzień po tygodniu. HBO GO jest w tym przypadku idealnym narzędziem do zorganizowania sobie posiadówki :)
Finał trwa prawie półtorej godziny i bije poprzedni na głowę (recenzja pierwszego sezonu). Przez całą ostatnią godzinę śledztwa Rusta i Cohle’a czekałem na jakiś zwrot akcji, na przysłowiowe pie….nięcie, a nic takiego nie było. Koniec końców finał był nudny i bardzo przewidywalny. W finale drugiej serii natomiast dzieje się bardzo dużo. Wszystkie karty zostają odkryte, a ostateczne rozstrzygnięcia są kapitalnie napisane. Przez pryzmat samego finały serial dużo zyskuje i naprawdę nie ma się czego wstydzić w porównaniu do poprzednika.
Świetnie też wypada obsada… no w większości. Nie lubię filmów z Farrelem. Nie wiem czemu, jakoś mi nie podchodzi. Ale tutaj muszę szczerze przyznać, że jest świetny! Ray Velcoro w jego wykonaniu to najciekawszy z bohaterów. Jest bardzo autentyczny w swojej roli! McAdams jako Ani również wypada świetnie i przekonująco. Kitsch jest sztywny jak zawsze, ale rola sponiewieranego życiem Woodrugh idealnie wpasowała się w jego mętne spojrzenie. W zasadzie nie musiał grać :) Do końca nie przekonał mnie tylko Vince Vaughn w roli Franka. Widziałem zbyt dużo czerstwych komedii z jego udziałem żeby brać go na poważnie. Nie jestem osobą kompetentną żeby oceniać jego warsztat, a moja opinia wynika raczej z zaszufladkowania aktora niż z roboty jaką wykonał na planie.
Uwaga, możliwy spoiler w poniższym akapicie.
Niestety pewien aktor (bez nazwiska żeby nie spoilerować), który w milionach seriali grał czarny charakter tutaj też dostał identyczną rolę. Ja wiem, że jego twarz na wiele więcej nie pozwala, ale jeśli ktoś chce utrzymać tajemnicę do końca to lepiej niech zatrudni kogoś innego albo uczyni z niego postać pozytywną. Zaskoczenie będzie o wiele większe.